Farah Abdulaziz Al-Sweel
Egipsko-amerykańska dziennikarka „arabskiej wiosny” Mona El-Tahawi wywołała spore kontrowersje w 2012 roku kiedy opublikowała artykuł na temat traktowania kobiet przez mężczyzn w świecie arabskim zatytułowany „Dlaczego nas nienawidzą?” Jej nowa książka pt. „Chusty i błony dziewicze” prawdopodobnie przyniesie taki sam efekt. El-Tahawi nie jest pierwszą muzułmanką analizującą elementy swojej wiary lub praktyki części jej wyznawców na potrzeby zachodniego rynku; nie jest też ostatnią. Takie debaty zawsze jednak przyciągają dużo uwagi.
Nie mam zamiaru krytykować ani książki ani pracy El-Tahawi, czy też którejkolwiek z jej ideologicznych bratnich dusz, chcę jednak zwrócić uwagę na zjawisko jakie reprezentują: zinternalizowany kompleks białego wybawcy. Jest to siostrzeństwo szytego na każdy rozmiar anglofońskiego McFeminizmu; nowego i ulepszonego, mogą bowiem teraz do niego należeć maskotki, które wyglądają jak my ale które promują przesłanie obliczone głównie na pokrzepienie zachodnich świeckich feministek i marginalizowanie nas.
Nie zaprzeczam, że istnieje unikalny zbiór okoliczności, które czynią życie kobiet w niektórych częściach świata trudniejszym lub bardziej poniżającym niż w innych. Ale tak jak do wielu osób nie dociera, że Afryka to nie jeden kraj ale bardzo zróżnicowany kontynent, tak też zbyt wiele osób generalizuje szereg kultur, tradycji, języków i praktyk religijnych tego, co znane jest zbiorowo jako świat muzułmański.
Nie jest moim celem apologia mizoginii ani odgrzewanie wyświechtanej narracji o burce przeciw bikini, nie będę też prawić komunałów o „ewolucji zamiast rewolucji”. Wiem doskonale, że status quo potrafi być dość bezlitosne dla kobiet w świecie arabskim czy muzułmańskim. Wiem dobrze, że życie jest dla mnie łatwiejsze np. w Nowym Jorku niż w moim rodzinnym saudyjskim Rijadzie. Jestem wściekła na to, że moja autonomia została skonfiskowana przez system gotowy mnie osłabiać i kontrolować poprzez zakaz prowadzenia samochodu czy prawa przyznawane męskim opiekunom. Rewolucja zainspirowana jedynie przez anglofoński feminizm, nawet jeśli na jej czele stoi muzułmanka, to jednak żadna kobieca solidarność ani siostrzeństwo; to spychanie mnie na margines, ocierające się o neokolonializm i misjonarstwo.
Mieszkałam w Nowym Jorku przez ponad pięć lat, najpierw ucząc się, a potem pracując. Uważałam poznane tam przyjaciółki za siostry. Połączył nas feminizm i wspólna obserwacja skomplikowanych trudów kobiecych doświadczeń. Ja również wierzyłam w siostrzeństwo. Możecie więc wyobrazić sobie mój szok kiedy dobrze wykształcona, obyta, nie-biała znajoma spytała mnie niedawno czy zostałam zmuszona do przejścia testu na dziewictwo; a jeśli nie to czy powodem tego był fakt, że mój ojciec łaskaw był zrobić dla mnie wyjątek?
Zdziwiło mnie to nie tylko dlatego że kobieta ta była innego niż biały koloru skóry, wydawało mi się więc, że powinna rozumieć zagrożenia płynące z upraszczania kwestii związanych z „mniejszościami”; ale również dlatego, że ta konkretna praktyka, o której wspomniała, jest zupełnie obca saudyjskiej kulturze. Nie występuje ona nawet w krajach sąsiadujących z Arabią Saudyjską.
Druzgoczące było dla mnie przekonanie się, że dla wszystkich zachodnich kobiet, nie tylko białych, jesteśmy tak naprawdę tylko biedaczyskami potrzebującymi pomocy. Tak bardzo chciałam wierzyć w to siostrzeństwo, ale siostrzeństwo, które tak samo aktywnie i agresywnie chce zredukować mnie do błony dziewiczej, zepchnąć mnie na margines i sprowadzić do roli zależnej od męskiej łaskawości i do „inności”, nie jest żadnym siostrzeństwem.
Siostrzeństwo, które odbiera mi moją autonomię, podważa moją rolę w kreowaniu mojego własnego życia, odmawia zrozumienia moich wyborów i zbija zyski na moim nieszczęściu, pisząc o nim chwytliwe książki, to żadne siostrzeństwo. To despotia i perwersyjne podglądactwo. Ten współczesny McFeminizm redukuje pracę wielkich arabskich feministek, których książki znaleźć można co najwyżej w uniwersyteckiej bibliotece, jeśli można je znaleźć w ogóle.
Kolejnym aspektem tego zinternalizowanego dyskursu białego wybawcy są leniwe porównania między, na przykład, walką arabskich kobiet przeciw patriarchatowi a amerykańskim ruchem na rzecz praw obywatelskich. Mówienie o „saudyjskiej Rosie Parks” czy „egipskiej Harriet Tubman” bardziej łechcą zachodnie sentymenty niż honorują osoby, którym nadawane są te tytuły. Rozmydlają również dwie bardzo różne walki: amerykańskiego ruchu na rzecz praw obywatelskich i feministycznego aktywizmu, którego intersekcjonalność w dalszym ciągu jest przedmiotem wielkiej debaty w społeczeństwach bardziej postępowe niż nasze. Czy to, że Zachód zna kraje arabskie i muzułmańskie tylko jako siedliska ekstremizmu i masowego konsumpcjonizmu, jest powodem przekonania, że kobiece bohaterki też muszą być tam eksportowane?
Sama El-Tahawi powiedziała w wywiadzie dla New York Times, że nie mogłaby porzucić islamu ponieważ największą inspiracją w jej życiu jest Chadidża, pierwsza muzułmanka i żona Proroka; kobieta, która 1436 lat temu prowadziła dobrze prosperujący biznes i oświadczyła się młodszemu o 15 lat mężczyźnie, którego była pracodawcą.
Porównania te są też problematyczne ponieważ nigdy w historii ruchu na rzecz praw obywatelskich nie zachęcano kobiet do wypowiedzenia wojny środowisku stanowiącemu całe ich życie – wojny nie przeciwko właścicielom niewolników, neonazistom czy członkom Ku Klux Klanu, ale przeciwko swym ojcom, mężom i braciom.
Kiedy inna znajoma z Nowego Jorku poprosiła mnie niedawno o skontaktowanie z osobami chętnymi do wzięcia udziału w filmie dokumentalnym o saudyjskich kobietach, grzecznie skrytykowałam ten pomysł, ale zapytałam pewne osoby czy chcą porozmawiać z zachodnimi dziennikarzami na temat swojego życia. Jedna z nich odpowiedziała: „Czy dadzą mi zieloną kartę żebym mogła się stąd wydostać? Jeśli nie to czemu ma to służyć? To nie zoo.”